
Giganci metalcore’u Parkway Drive wracają do Polski w ramach jubileuszowej trasy z największą produkcją w historii - 10 listopada zagrają w łódzkiej Atlas Arenie. W rozmowie dla Winiary Bookings gitarzysta Luke Kilpatrick opowiada, co dla niego znaczy sukces po 20 latach na scenie, jak ciężka praca i rozwój wywindowały zespół na światowe areny oraz jak widowiskowe inspiracje - od Rammstein po… Taylor Swift - kształtują ich podejście do show i muzyki.
Artur Kondas, Brudne Brzmienie: Dwadzieścia lat grania na scenie… Jak po takim czasie definiujesz sukces? Wszyscy mówią o tym, że odnoszą ogromne sukcesy w muzyce, co on jednak oznacza dla ciebie?
Luke Kilpatrick, Parkway Drive: - To ciekawe o tyle, że nigdy wcześniej mnie o to nie zapytano… Zarabianie mnóstwa pieniędzy czy granie gigantycznych koncertów to efekt naszego zaangażowania w ten projekt na pełen etat. Czuję jednak, że cały czas się rozwijamy i jeszcze nie dobiliśmy do sufitu naszych możliwości. Odhaczamy kolejne kamienie milowe, natomiast apetyt rośnie w miarę jedzenia. Natomiast największym sukcesem dla mnie osobiście jest możliwość grania muzyki z tak wspaniałym zespołem - bez względu czy jest to klub na 100 osób, czy wielkie areny.
Co jest potrzebne zespołowi z Australii, by stać się tak wielkim międzynarodowym fenomenem? Żeby móc świętować swoje 20-lecie grając po największych halach na całym świecie?
- Myślę, że po trochu wszystkiego. W przeszłości odpowiedziałbym, że ważne jest wbić się w dobry timing. Ale im jestem starszy, tym częściej dostrzegam jak ogromną pracę włożyliśmy w ten projekt. Metalcore nie zawsze był tą fajną, modną muzyką - przechodził okresy, kiedy wszystko było mocno nasycone takimi brzmieniami i ludzie mieli tego dosyć. My jednak nadal się rozwijaliśmy.
Zdarzyła wam się sytuacja, kiedy ciężka praca nie wystarczyła?
- To dość normalne, że czasami coś nie szło nam zgodnie z planem - kiedyś trasa nam się dobrze nie sprzedała albo rzeczy nie trafiały do radia, czy coś w tym stylu. Można powiedzieć, że w tych wypadkach ciężka praca nie wystarczyła. Ale staramy się nie patrzeć na to w sposób negatywny - jesteśmy w na tyle uprzywilejowanej sytuacji, że akceptujemy to i staramy się robić dalej to, co do nas należy.
Po 20 latach nieustannego grania, wciąż czerpiecie taka samą przyjemność z tras?
- Tak, uwielbiamy to! Nie mogę już się jej doczekać! Wielu moich przyjaciół myśli, że jestem szalony, bo oni nie znoszą podróżowania i siedzenia w samolocie. Ja nie mam z tym problemu. Natomiast teraz u nas to wygląda nieco inaczej niż na początku. Dawniej robiliśmy po 150-200 koncertów rocznie - nie sądzę bym potrafił tak teraz. Spać na podłodze, bez przestrzeni dla siebie. Natomiast teraz, choć dalej jesteśmy stłamszeni w naszym autobusie, to mamy swoje śmieszne łóżka i wystarczającą przestrzeń osobistą, także nie ma na co narzekać.
Wyobrażasz sobie zbudować we współczesnych realiach zespół do takiego stopnia, jak wtedy, kiedy zaczynaliście w 2003 roku?
- Myślę, że byłoby to możliwe. Ze względu na jednostki w zespole, nasze pragnienia i umiejętności, nie mam żadnych wątpliwości, że skończylibyśmy podobnie.
Pomijając Parkway Drive - jaki jest najlepszy koncert, na jakim kiedykolwiek byłeś?
- Och, zdecydowanie Rammstein na Download Festival 2016. Pierwszy raz wtedy widziałem koncert tak bardzo naładowany pirotechniką i tymi wszystkimi ogniami, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nie znałem wtedy ich jako zespołu, słyszałem, że są “szalonymi Niemcami”. Natomiast swoim koncertem mnie powalili i nie ukrywam, że stanowili później nie małą inspirację dla Parkway Drive.
Na sam koniec zdradź nam, czy masz jakieś muzyczne “guilty pleasure”?
- Z racji na to, że mam 7-letnią córkę, zdecydowanie postawiłbym na Taylor Swift - nie mam nic przeciwko, żeby włączyć jej płyty i słuchać przez godzinę w drodze. To naprawdę dobra muzyka! Piękny głos, dobrze napisane piosenki, wszystko się zgrywa i idealnie trafia w punkt